Nowa Zelandia – gorące źródła Wyspy Północnej

Kia Ora!

To po maorysku witaj. Po 26 godzinach lotu, zmianie kilkunastu stref czasowych i zgubieniu gdzieś w przestworzach dokładnie połowy doby, Nowa Zelandia przywitała nas maoryskim tańcem, dymiącymi kraterami i relaksem w gorących źródłach. Naszą wyprawę do Nowej Zelandii postanowiłam rozpocząć od miasteczka Rotorua położonego w strefie wulkanicznej na Wyspie Północnej. Jedziemy tam prosto z lotniska w Auckland, do którego zresztą jeszcze wrócimy, jakieś 2,5 h. Na początek odwiedzamy maoryską wioskę Whakarewarewa położoną w czynnym geotermalne obszarze, a po południu relaksujemy się w Polynesian Spa, aby złagodzić skutki jet lagu i rozluźnić spięte po długim locie mięśnie. 

Buchająca tu i ówdzie z jądra ziemi para, tryskające gejzery i bulgoczące błota. Tak wygląda Rotorua. Piękniejsza wersja mojej ukochanej Islandii, piękniejsza, bo ciepła i porośnięta bujną, zieloną roślinnością, sekwojami, wysokimi paprociami i kwiatami, najpiękniejszymi o tej porze roku. Od chwili gdy wysiadamy z samochodu, w nasze nozdrza dostaje się ostry, siarkowy zapach zgniłych jajek, który dla większości osób jest nieprzyjemny, a u mnie wywołuje bardzo miłe skojarzenia z Blue Lagoon w Islandii i basenami w Solcu-Zdroju.

Historia powstania jeziora i miasta o tej samej nazwie jest wstrząsająca. Otóż 200 000 lat temu w wulkanicznym regionie Rotorua doszło do wybuchu jednego z największych wulkanów. Jego komora wulkaniczna zapadła się i utworzyła olbrzymie wgłębienie, które wypełniło się wodą i tak powstało drugie co do wielkości jezioro Nowej Zelandii. To właśnie na brzegu jeziora Rotorua uformowanego w olbrzymim kraterze znajduje się Polynesian Spa z gorącymi źródłami i masażami.  

 

 

Polynesian Spa

28 geotermalnych basenów mineralnych zasilają 2 różne źródła. Woda z Priest Spring o delikatnie kwaśnym odczynie jest bogata w minerały takie jak siarka i krzemionka, które nadają jej mleczną, nieprzejrzystą barwę, przynosi ulgę zmęczonym, obolałym mięśniom. Z kolei zasadowa z Rachel Spring odżywia skórę. Temperatura w basenach waha się od 36 ℃  do 41 ℃. Można też zanurzyć się na chwilę w lodowatym zbiorniku, co z przyjemnością czynię, bo uwielbiam to uczucie przyspieszonego krążenia. 

Unikalnym i sztandarowym zabiegiem stosowanym tu od ponad 100 lat jest masaż Aix, terapeuta aplikuje olejki i wulkaniczne błoto pod strugami ciepłej wody. Kusi mnie bardzo, rezerwacji trzeba dokonać co najmniej 2 miesiące wcześniej, więc siedząc jeszcze na północnej półkuli przed laptopem waham się, ale jednak rezygnuję. Wolę spokojnie bez pośpiechu skorzystać z dobroczynnych mikroelementów zawartych w termalnej wodzie. I to był świetny wybór, po wyjściu ze zdziwieniem konstatuję, że nie tylko się rozluźniłam i zregenerowałam po dwudziestosześciogodzinnym locie, ale też zniknął ból po bardzo mocnym stłuczeniu kości krzyżowej na oblodzonym szlaku w Beskidach 2 tygodnie wcześniej. Cuda! Szczęścia dopełnia rewelacyjne tajskie jedzenie w jednej z licznych azjatyckich knajpek w Rotorua ze świetnym Pinot Gris z tutejszych winnic. Kładziemy się spać około 22.00 czyli o 10.00 rano naszego czasu i wstajemy  o świcie około 5.00. Oprócz tego, że budzimy się bardzo wcześnie rano, co jest bardzo przydatne, bo plan zwiedzania obu wysp ułożyłam tak, by jak najwięcej zobaczyć, i padamy na łóżka zaraz po kolacji, nie odczuwamy jakichś dolegliwości związanych z jet lagiem, czyżby cudowna moc gorących źródeł? 

Hell’s Gate

Następnego dnia czeka nas zwiedzanie jednego z najbardziej niezwykłych miejsc w Nowej Zelandii, dzikiego i pięknego parku geotermalnego Orakei Korako. Jesteśmy oczarowani, ale to temat na zupełnie inną historię. A jako że nie mamy jeszcze dość geotermii i marzymy o wymoczeniu się tym razem w błocie, wybieramy się do Hell’s Gate.

To zarówno geotermalny park jak i spa z jedynymi w Nowej Zelandii leczniczymi błotami. Przyjeżdżamy po południu i szybko decydujemy się na ostatnią już tego dnia opcję zwiedzania a po nim błotnego spa.

Kłęby geotermalnej pary, bulgoczące błota, gejzery, zapach siarki, nic dziwnego, że George Bernard Shaw, kiedy przybył tu w latach 50. ubiegłego stulecia nazwał to miejsce Hell’s Gate, Bramą do Piekieł. Dawno temu woda i błoto z tych źródeł były wykorzystywane przez maoryskich wojowników do leczenia ran odniesionych w licznych bitwach. Teraz leczą i odmładzają. Jak mówi nasz na oko ponad siedemdziesięcioletni przewodnik: “właściwości odmładzające tego błota są niesamowite, mam 32 lata, kąpię się w nim codziennie i zobaczcie jak młodo wyglądam” 😀 zabawiani anegdotami i informacjami o tektonice regionu przedzieramy się przez gęsty busz, porośnięty wysokimi drzewami, srebrzystymi paprociami i liliowymi hortensjami – tak, tutaj hortensje rosną w lasach – gdy naszym oczom ukazuje się rajski widok – otoczony bujną zielenią szemrze, paruje i zachwyca przepiękny wodospad. I to nie byle jaki wodospad, to największy gorący wodospad na południowej półkuli. Ja, wielbicielka wodospadów jestem oczarowana. A to jeszcze nie koniec niespodzianek. Gdy wychodzimy z lasu widzimy rozległy teren pełen klifów, z których unosi się para, gorących jezior,  mniejszych i większych gejzerów oraz bajor z bulgoczącym błotem, którego temperatura dochodzi nawet do 110 ℃ a PH to 1,5, czyli można powiedzieć, że jest to wrzący kwas. Jednak mimo ostrzeżeń i zabezpieczeń regularnie znajdują się śmiałkowie, czy niedowiarkowie, chcący to sprawdzić na własnej skórze, którą zresztą najczęściej tu zostawiają. Po arcyciekawej wyprawie prowadzonej przez przewodnika erudytę z dużym poczuciem humoru, czeka nas już czysta przyjemność, taplanie się w błocie. Nie, nie takie niekontrolowane i hedonistyczne, wręcz przeciwnie, z dobroczynnych właściwości wulkanicznego błota można korzystać nie więcej niż 20 minut, więc sympatyczny młody chłopak zerka na zegarki i zaprasza do wyjścia, kiedy nasz czas mija. Błoto jest gorące, aksamitne i milutkie. Można się się nasmarować po czubek głowy – ja jednak nie ryzykuję i nie nakładam go na twarz – i siedzieć wygodnie w ciepłym bajorku. Wulkaniczne błotko delikatnie złuszcza naskórek, odmładza, relaksuje mięśnie. Po sesji zanurzam się w zimnym zbiorniku z małym wodospadem, a potem jeszcze relaks w siarkowym, przyjemnie ciepłym basenie z widokiem na geotermalne cuda. Potem prysznic i czuję się jak nowonarodzona. Wieczór kończymy tym razem w knajpce koreańskiej na pysznym jedzeniu, które sami nakładamy sobie na grilla na naszym stoliku.

Kerosene Creek

Dzisiejszy dzień jest po prostu boski! Rano zwiedzanie zielonych, baśniowych wzgórz Hobbitonu z kolorowymi, uroczymi norkami Hobbitów a potem… potem było jeszcze lepiej. Wymarzyłam sobie moczenie się w źródłach geotermalnych na dziko. Postanowiłam więc zasięgnąć języka u tubylców. Kerosene Creek poleciła nam pani, która przychodziła sprzątać nasz apartament w motelu. I był to strzał w dziesiątkę. 

Prosto z porannej wyprawy na hobbicie włościa wróciliśmy do Rotorua, by na Eat Streat w meksykańskiej knajpce posilić się smażonym kaktusem i innymi pysznościami. Potem jeszcze tylko podniebny spacer po kładkach w sekwojowym lesie Whakarewarewa Redwoods Forest – piękne doświadczenie – i na zakończenie takiego dnia relaks naprawdę nam się należy. Po około 20 minutach drogi z miasteczka parkujemy w lesie. Zaopatrzeni w japonki i ręczniki idziemy ścieżką przez przepiękny  dżunglowo-paprociowy las wzdłuż parującego strumienia, aż dochodzimy do sporego wodospadu. Rozbieramy się, ciuchy zostawiamy na gałęziach i ostrożnie po mokrych kamieniach na urwistym brzegu wchodzimy do wody. Jest tam już parę osób, atmosfera luźna, witają nas, zaczynają rozmowę, robi się swojsko i fajnie, choć oni są z USA, a my z Polski i jesteśmy na jeszcze innym kontynencie, to czujemy, że świat jest mały i przyjazny. I to jest jedna z rzeczy, które w Nowej Zelandii tak nam się podobają. Wszyscy ze sobą rozmawiają, zagadują, uśmiechają się, nikt nie zadziera nosa. Las daje orzeźwiający cień, wokół rosną srebrzyste paprocie, śpiewają ptaki, woda jest tu bardzo ciepła i na tyle głęboka, że można wygodnie usiąść w oparach siarki pod kaskadami parującej wody i oddawać się czystej przyjemności. Należy uważać, by nie zamoczyć twarzy, gdyż podobno w wodzie są ameby, lepiej żeby nie dostały do nosa czy oczu. Jesteśmy oczarowani miejscem, przyrodą, atmosferą. To był cudny relaks po równie cudnym dniu.  

Wairakei Terraces

Następnego dnia wczesnym rankiem opuszczamy Rotoruę, by udać się na południe do Turangi nad jeziorem Taupo, skąd chcemy mieć bliżej na całodniowy trekking  Tongariro Alpine Crossing. Dlatego dzisiejszy dzień będzie nieco luźniejszy. Nawet dobrze się składa, bo akurat jest deszczowo i nawet skądinąd piękny wodospad Huka Falls nie robi na nas specjalnego wrażenia. Na szczęście z miejsca, gdzie na rzece Waikato piętrzą się i spływają kaskadami masy perlistej wody jest tylko kilka minut do Wairakei Terraces. Wairakei Terraces & Thermal Health Spa to kolejne miejsce z geotermalnymi źródłami, ale też zupełnie inne, zresztą każde z tych buchających parą i pachnących siarką miejsc ma swój unikalny koloryt. Zaczynamy od spaceru wzdłuż gorącego, parującego jak wszystko w tych okolicach strumienia. Mijamy drewniane maoryskie chaty, przy płotach rosną krzewy miododajnej manuki, charakterystyczne posągi patrzą na nas oczyma z pacyficznych muszli, a w oddali piętrzą się krzemionkowe tarasy. Deszcz powoli ustaje, jest pochmurno, tajemniczo, cicho, a jednocześnie wszystko buzuje, dymi, bulgocze. Zen, nieziemski zen. Po oczyszczajacym umysł spacerze idziemy posiedzieć w basenach, które są pięknie usytuowane wśród drzew i paproci poniżej tarasów. Wysycona krzemionką i innymi minerałami woda ma lazurowo-mleczną, opalizującą barwę. Baseny zasilane gorącą wodą z głębokości 21,5 km dają ukojenie, spokój, rozluźnienie i relaks. 

Każde z tych miejsc ma swój urok i specyfikę, każde przynosi ulgę mięśniom i umysłowi. Ale tereny wokół jezior Rotorua i Taupo to nie tylko zen, spa i piękne widoki, te cuda natury mają drugie oblicze, to niebezpieczny żywioł, ziemia drży tutaj aż 20 000 razy w roku, a wybuchy wulkanów też nie należą do rzadkości. Jest to spowodowane położeniem Nowej Zelandii na styku płyt tektonicznych, pacyficznej i indyjsko-australijskiej w Pacyficznym Pierścieniu Ognia. Już jutro wyruszymy na spotkanie z wulkanami Ngaruruhoe i Mount Ruapehu, które grały Górę Przeznaczenia w ekranizacji tolkienowskiej trylogii. Wymoczeni w termalnych wodach i błocie, zrelaksowani i zachwyceni rozbuchaną i wybuchową przyrodą Wyspy Północnej jesteśmy gotowi na dalsze wyzwania. 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *