24.12.22 sobota Marlborough
Pochmurny ranek, dość chłodno, chociaż to początek lata, z pokładu promu patrzymy na oddalające się pokryte bujną roślinnością i białymi willami w kolonialnym stylu pagórki. Wypływamy z Wellington, które od strony cieśniny jest zjawiskowo piękne, z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony żal opuszczać Wyspę Północną, ale z drugiej jesteśmy bardzo ciekawi Wyspy Południowej, wszyscy nasi znajomi, którzy ją odwiedzili, twierdzą, że ta wyspa jest dzika, pusta i fascynująca. A już sama przeprawa przez Cieśninę Cooka jest pięknym przeżyciem. Mościmy się oczywiście na górnym pokładzie, z krótką przerwą na śniadanie w kafejce, ulubione przez nowozelandczyków jajka po benedyktyńsku na chrupiącym krokiecie i wyśmienitą kawę. Potem trzeba tylko pozapinać polary, oczywiście pod spodem obowiązkowo merynosowa bielizna, naciągnąć na głowę czapkę i kaptur goretexowej kurtki i ahoj przygodo! Patrzę na mijane wysepki, zatoczki, pływające tuż obok statku delfiny i czuję się jak James Cook, pierwszy Europejczyk, który przemierzył cieśninę, nazwaną potem na jego cześć. Słońce nieśmiało wychodzi zza chmur, woda robi się szmaragdowa, delfiny nadal nam towarzyszą, widać farmy łososiowe, mnóstwo maleńkich wysepek, na niektórych drewniane domki i pomosty. Jak by to było zamieszkać tutaj? W takim domku dostępnym chyba tylko od strony wody, bo wyspy porośnięte są gęstą dżunglą.
Po trzech i pół godzinach żeglowania docieramy do Picton. Tutaj szybka akcja odebrania samochodu z wypożyczalni i pędzimy do Blenhaim do hotelu zostawić bagaże. Błyskawiczny prysznic, mały make up (tylko ja) i jesteśmy gotowi na niespodziankę, jaką przygotowałam dla mojego męża pod choinkę. A jest to… degustacja win i obiad w naszej ulubionej winnicy Cloudy Bay. I to już będzie nasza wczesna kolacja wigilijna. Umiarkowany oceaniczny klimat, długi okres wegetacji i żyzne gleby Marlborough sprawiają, że ten region jest wymarzonym miejscem do produkcji win. Na szczęście zza chmur wyszło słońce, możemy podziwiać widoki w pełnej krasie, soczyście zielone pędy winorośli porastają dolinę, a w tle piętrzą się szczyty Południowych Alp. To tu rozciąga się malowniczo winnica Cloudy Bay. Świąteczny okres jest najgorętszy, toteż miejsce zarezerwowałam 2,5 miesiąca wcześniej. Szkoda że nie mieliśmy więcej czasu, bo można jeszcze zwiedzić winnicę. Zasiadamy w Cellar Door i zanim przemiłe kelnerki przyniosą nam degustacyjne menu, dzielimy się przywiezionym z Polski opłatkiem. A potem zaczyna się nasza wigilia, nie powiem, że najlepsza w życiu, bo jednak nie ma z nami córki i rodziny, ale raz na jakiś czas warto sobie taką odmianę zafundować. Jest fantastycznie, atmosfera przemiła, a smaku świeżych ostryg z Marlborough z granitą z ogórka i zielonego jabłka nie zapomnę nigdy. No i to ich Sauvignon Blanc, mnie się kojarzy z wakacjami, wyczuwam lekkie, orzeźwiające nuty marakui i cytrusów a wszystko wieńczy mineralny finisz. Po degustacji przenosimy się na patio, do Jack’s Raw Bar, na obiad. Królują surowe owoce morza, podkreślające smak win, i przyznam, że idealnie sprawdzają się jako dania wigilijne. Ze śmiechem liczymy, czy jest ich 12, aby tradycji stało się zadość. Sashimi z tuńczyka i tarakihi, ostrygi i mule zamiast pierogów, karpia i barszczyku z uszkami. Do tego oczywiście Sauvignon Blanc 2022, bo ten rocznik nam najbardziej smakował.
W międzyczasie nadciąga ulewa, tutaj pogoda zmienia się nieustannie, choć podobno w Marlborough jest największa ilość słonecznych dni w Nowej Zelandii. Kupujemy kilka butelek wina i żegnamy się z przemiłą załogą. W hotelu jeszcze idziemy na saunę, chłodzimy się w zewnętrznym basenie w strugach deszczu i wsłuchujemy się w kuranty z kościelnych wież. W zasięgu wzroku mam tu trzy kościoły, w maleńkim Blenheim jest ich bardzo wiele, każde oczywiście innego odłamu, bo było wielu chętnych do ewangelizacji tego pięknego kraju, ale na pasterkę nie ma co liczyć.
25.12.22 niedziela Kaikoura, Lake Tekapo
W Boże Narodzenie wita nas piękne słońce. Jemy śniadanie w zalanej promieniami hotelowej restauracji, a o tym, że są Święta, świadczy wielka sztuczna choinka i płynące z głośników All I Want For Christmas Is You. Wstaliśmy wcześnie, bo przed nami długa droga do Lake Tekapo, ponad 500 km, a to nie to samo co 500 km w Europie, ograniczenia prędkości, nikt nie wyprzedza, kręte drogi, kiepska nawierzchnia, mosty, w większości jednokierunkowe, więc trzeba zaczekać i ustąpić pierwszeństwa. Ale za to ruch jest niewielki i widoki takie, że można jechać i patrzeć, patrzeć, patrzeć. Ewentualnie zatrzymać się i podziwiać jeśli coś cię zachwyci. Wybraliśmy drogę SH 1 nad samym oceanem. Trudno opisać ten widok, zielone winnice, potem wzgórza, aż wreszcie naszym oczom ukazują się wody Oceanu Spokojnego. Nie możemy się powstrzymać i już po niecałej godzinie drogi robimy pierwszy przystanek. Schodzimy na plażę pokrytą wulkanicznym piaskiem i zanurzamy stopy w chłodnych wodach Pacyfiku. Jest kompletnie pusto, jeśli nie liczyć przyglądającej się nam mewy, cicho, słońce delikatnie przygrzewa. Dla takich chwil warto żyć. Po kolejnej godzinie dojeżdżamy do Kaikoury. Kaikoura słynie z niezwykle bogatej dzikiej flory i fauny. I o ile, żeby zobaczyć wieloryby czy delfiny trzeba wybrać się na wycieczkę łodzią, to foki łatwo zaobserwować z brzegu. Są w tym celu wyznaczone specjalne parkingi. Przepiękne, choć nigdy bym nie pomyślała, że powiem o parkingu, że jest piękny. Zatrzymujemy się na pierwszym z nich, przechylamy się przez poręcz i widzimy całe olbrzymie stado wylegujących się na skałach całych foczych rodzin, mam, ssących mleko foczątek i tatusiów. Nad nami krążą mewy i albatrosy, a urwisko porasta piękny endemiczny gatunek skalnej stokrotki ohau, która rośnie wyłącznie tutaj. Jesteśmy zachwyceni.
Nie mamy jeszcze dość majestatycznego oceanu, więc kupujemy na stacji benzynowej kawę, i sączymy ją wolno na plaży, brodzimy w wodzie i świętujemy Boże Narodzenie, inaczej niż zwykle. Widoki są zjawiskowe, ale po kilku godzinach jazdy dojeżdżamy do miejsc, które jeszcze bardziej zapierają nam dech w piersiach. Docieramy do podnóża Południowych Alp, o tej porze roku, porośnięte dywanem łubinu we wszystkich odcieniach różu i fioletu, wyglądają, pozwolę sobie użyć tego słowa, instagramowo. Co chwilę jest jakiś scenic lookout, aż szkoda, że nie można zatrzymać się we wszystkich. I jeszcze czeka na nas jedno z najbardziej insta miejsc w Nowej Zelandii – kiedyś się to nazywało po prostu malownicze – to maleńki, kamienny kościółek Dobrego Pasterza na brzegu lazurowego jeziora Tekapo. A w tle ośnieżony masyw górski i widok na najwyższy szczyt w kraju, liczącą 3724 m n.p.m. Górę Cooka. Wokół kościółka kręci się mnóstwo Azjatów, jak na na insta miejscówkę przystało, ale trudno się dziwić, jest prześlicznie. Lokujemy się w Antair Lakeview Lodge, cudem zdobytej na bookingu 2 miesiące wcześniej, bo praktycznie wszystkie miejsca w okolicy są wyprzedane, wszak to Boże Narodzenie. Od rana syciliśmy nasze oczy przepięknymi widokami, wieczorem jeszcze możemy nasycić się na tarasie widokiem jeziora i gór przy lampce Sauvignon Blanc przywiezionego z Cloudy Bay. A jakby tego było mało, to na dobranoc widokiem gwiazd na niebie widzianym z południowej półkuli. Takie nasze Boże Narodzenie AD 2022, w drodze, ale w jakiej pięknej!
26.12.22 poniedziałek Hooker Valley Track
Aoraki, czyli w maoryskim Góra Cooka, to nasz cel na dziś. Ale zanim wyjdziemy na szlak, jeszcze przed śniadaniem idziemy na spacer do kościoła Dobrego Pasterza. Powietrze jeszcze rześkie, ale dzień zapowiada się przepiękny. I przede wszystkim jest pusto, tylko my, lazurowa tafla wody, pokryte lodowcami szczyty Alp i uroczy kościółek. Szczęście.
Potem śniadanie w The Greedy Cow – nowozelandczycy potrafią celebrować śniadania, takich pysznych nie jadłam nigdzie na świecie. Zajadam się Huevos Rancheros, sadzonymi jajkami z chorizo, avocado i pieczoną fasolką podanymi na tortilli i wyśmienitą kawą flat white z tą charakterystyczną paprocią na piance. Przynajmniej ja sobie tak wyobrażam, że to ta srebrzysta paproć, symbol Nowej Zelandii. Po śniadaniu wyruszamy na trekking. Z naszego domku jest tam ponad godzina drogi samochodem, ale jaka to droga! Najpiękniejsza na świecie! Trasa do Parku Narodowego Aoraki Mount Cook prowadzi wzdłuż bajkowego jeziora Pukaki. Woda o poranku mieni się kolorami lazuru, chabru i ultramaryny i gdyby nie pasmo gór pokrytych lodowo-śnieżnymi czapami w tle, oddzielajacych je od nieboskłonu, miałoby się wrażenie, że to niebo rozlało się między zielonymi pagórkami. Widoki znad jeziora Pukaki to jedne z najpiękniejszych widoków w Nowej Zelandii, i uwierzcie mi, te kolory są tak intensywne i żywe, że żadne filtry nie są potrzebne.
Dzień zapowiada się cudownie, szlak rozpoczynamy na kempingu White Horse Hill. Trasa nie jest długa, tam i z powrotem to jakieś 2-3 godziny drogi. Najpierw przedzieramy się wąską ścieżką między głazami narzutowymi, by potem iść wyłożoną drewnianymi podestami i antypoślizgową siatką (ach te szlaki w Nowej Zelandii, marzenie) drogą wśród porośniętych trawą i endemiczną roślinnością łąk. Widok ośnieżonych gór nad nami to coś nieprawdopodobnie pięknego. Przechodzimy przez trzy wiszące mosty nad rzeką Hooker. Trasa nie jest trudna ani długa, idą nawet rodzice z małymi dziećmi, ale nieco męcząca. Jest upał jak na tutejsze lato przystało, czyli jakieś dwadzieścia kilka stopni, słońce mocno grzeje, Azjaci mają na sobie długie rękawy, rękawiczki, parasolki, niektórzy nawet przesłonięte całe twarze. No tak, przed fotostarzeniem trzeba się chronić, też nie lubię się smażyć, ale trochę słońca jest mi potrzebne dla dobrego samopoczucia, zwłaszcza że w domu czeka na nas zima. Szlak kończy się u podnóża lodowca Hooker, który topniejąc utworzył jezioro. Siadamy na kamieniach i pochłaniamy zarówno kanapki jak i obłędne widoki. W nieprzejrzystych szarozielonkawych wodach jeziora Hooker pływają wielkie lodowe góry, które oderwały się od jęzora, a tuż za nim wyrasta najwyższy szczyt Nowej Zelandii, pokryta wiecznym lodem Aoraki czyli Góra Cooka. Wyprawa na nią zajmuje 13-18 godzin i tu potrzebne są nie lada umiejętności, raki i czekany. Mniej wytrwali mogą dostać się tam helikopterem. Ale już sam Hooker Valley Track jest świetnym pomysłem, piękna przyroda, zieleń, szumiąca rwąca rzeka, szczyty na wyciągnięcie ręki, jezioro z dryfującymi bryłami lodu i widok na Mount Cook na pewno zostaną na długo w pamięci. Wracamy trochę zmęczeni trasą wzdłuż Pukaki Lake, jezioro w popołudniowym słońcu zmieniło barwę, lśni teraz głębokim turkusem i ultramaryną. Po raz kolejny dostaliśmy w prezencie przepiękną pogodę na trekking.
Cudem, bo to drugi dzień Świąt, a my nie mamy rezerwacji, udaje nam się znaleźć miejsce na świąteczną kolację. Mackenzies Bar and Grill mieści się przy głównej ulicy, a z ogródka rozciąga się widok na jezioro. Dostajemy miejsce w środku, fajna atmosfera, przy stolikach mnóstwo Azjatów, Lake Tekapo to najbardziej azjatyckie miejsce w NZ, z jakiegoś powodu je sobie bardzo upodobali. Kelner przynosi nam befsztyki, które smażymy na rozgrzanych kamiennych płytach. Idealnie, bo możemy sobie sami dobrać stopień wysmażenia mięsa. Jedzenie wyśmienite. Resztę wieczoru spędzamy na tarasie w naszym domku. Napawamy się widokiem Tekapo, bo jutro rano musimy się z nim pożegnać i znowu w drogę.
27.12.22 wtorek
Wanaka Tree
Dzisiaj przed nami ponad 400 km przez góry, czyli jakieś 6,5 h drogi. A ja dołożyłam moim chłopakom jeszcze dodatkowe 20, bo bardzo chcę się zatrzymać w małym miasteczku Wanaka położonym nad jeziorem o tej samej nazwie. Miejscowość słynie ze sportów wodnych i jest popularną wakacyjną destynacją. Ale nie będę pływać na nartach wodnych, ani łowić ryb. Do Wanaki przyciąga mnie kolejne malownicze miejsce z listy najlepszych insta miejsc w Nowej Zelandii. Jest to Wanaka Tree. Na tle gór Parku Narodowego Mount Aspiring wprost z tafli wody wyrasta samotna wierzba. Fotografia drzewa wyłaniającego się z mgły w czerwcowy poranek została nagrodzona jako najlepsze zdjęcie krajobrazu w New Zealand Geographic i od tego czasu wierzba z zanurzonymi w chłodnej wodzie korzeniami stała się najczęściej fotografowanym drzewem w NZ. Widok piękny, nostalgiczny i surrealistyczny.
Queenstown
Zwariowane miasto, światowa stolica sportów ekstremalnych, to tu wynaleziono bungee jumping. I nic dziwnego, że mój syn, amator adrenaliny, ma tutaj kolegę. On ma znajomych wszędzie, także na drugim końcu świata. Liama poznał w snow parku we Włoszech, bo amatorzy freestyle’u nawet kiedy u nich jest lato potrafią lecieć na drugą stronę globu na narty. Odwozimy więc Matiego do Liama, a sami idziemy powłóczyć się po miasteczku. Podobno przypomina Zakopane, a dla mnie to Szkocja. Zresztą jezioro Wakatipu, nad którym malowniczo położone jest Queenstown, grało Loch Ness w filmie o potworze Nessie. Na molo, skąd odpływają statki na rejsy widokowe, nawet stoi kobziarz w szkockim tartanie i wygrywa na kobzie melodie, które sprawiają, że zatęskniłam za ukochaną Szkocją.
Razem z wielokulturowym tłumem przechadzamy się po głównym deptaku i chłoniemy ten szkocko-kosmopolityczny klimat miasta. Przysiadamy w tajskiej knajpce na lunch. Wchodzimy do galeryjek z pounamu i maoryskimi rzeźbami. Świeci słońce, ludzie przyjaźni, uśmiechnięci, chętnie z nami rozmawiają, wyjątkowa atmosfera. Warto przyjechać nawet na kilka godzin. I dalej w drogę, na południe, w stronę ósmego cudu świata, Milford Sound. Czy Zatoka Milforda jest rzeczywiście ósmym cudem świata?
Przekonacie się w następnym wpisie. Już wkrótce.