Nowa Zelandia – Wyspa Północna, Rotorua

17.12.22 sobota

Do Świąt zostało jeszcze 7 dni. Tak mogłaby się rozpocząć romantyczna komedia świąteczna. Nasze święta w tym roku spędzimy daleko od domu, właściwie najdalej jak to tylko możliwe, bo dokładnie po drugiej stronie globu, w Nowej Zelandii. 

Samolot Qatar Airways ląduje na lotnisku w Auckland tuż po 5.00 rano. Po ponad 26 godzinach lotu z przesiadką w Doha w Katarze i międzylądowaniem w Adelajdzie w Australii – lot z Dohy do Auckland to drugie najdłuższe połączenie lotnicze na świecie –  stajemy rano na nowozelandzkiej ziemi. Wyspana i pełna wrażeń po rewelacyjnej dawce ambitnego światowego kina dostępnej na pokładzie nastawiam się na nowozelandzkie procedury imigracyjne i kontrolę bezpieczeństwa ekologicznego. Tak, nowozelandczycy tak kochają swoją przyrodę i dbają o to by pozostała w nienaruszonym stanie, że nie pozwalają, by turyści sprowadzili do ich kraju niepożądane obce gatunki zwierząt i roślin. Dlatego też miły pan w bio security myje silnymi środkami moje buty trekkingowe, które wcześniej wyczyściłam starannie, jak mi się wydawało, i z uśmiechem twierdzi, że nie pobierze za to opłaty. No ale żadne niepożądane nasionko przyklejone do podeszwy trekkingowego buta nie może przedostać się na piękne szlaki obu wysp i zagrozić tutejszemu ekosystemowi.

A przyroda tutaj jest zjawiskowa jak nigdzie indziej na świecie – tropikalne lasy ze srebrzystymi paprociami, piękne plaże, aktywne wulkany, gorące źródła i rzeki, gejzery, lodowce, turkusowe jeziora, w których przeglądają się ośnieżone szczyty, ciche i dzikie fiordy i spływające ze skał kaskady wodospadów. A wszystko to na dwóch niewielkich wyspach. 

Plan wyprawy opracowałam bardzo skrupulatnie i ambitnie, chcemy w 3 tygodnie zwiedzić obie wyspy, począwszy od geotermalnych parków, Hobbitonu, muzeów z maoryską kulturą, poprzez degustację win w winnicy w Marlborough, aż po wymagające trekkingi wokół wulkanów i lodowców oraz rejsy między fiordami, a na Sylwestra polecieć na kilka dni na Fiji i przy okazji ponurkować przy jednej z najpiękniejszych raf na świecie. Myślicie, że się uda?

Do Auckland wrócimy w drodze powrotnej, 2 dni przed wylotem, a tymczasem kierujemy się w stronę Rotoruy. Podróż z lotniska do Rotoruy trwa 2,5 godziny, wbrew opiniom, które słyszeliśmy o fatalnych drogach i ograniczeniach prędkości, jedzie nam się bardzo dobrze, tyle że po lewej stronie. Zgłodnieliśmy, czas na śniadanie, tym bardziej, że dla nas to pora kolacji, czas tutaj przesunięty jest o równe 12 godzin. Wstępujemy do przydrożnej knajpki. Jeszcze zanim wypiję kawę, na rozbudzenie i powitanie dostaję sielski, nieco surrealistyczny obrazek – oto w ogródku, gdzie siadamy przy stoliku, moim oczom ukazuje się pomarańczowe drzewko, z którego spadają na trawę dojrzałe pomarańcze, a pod nim wniebogłosy pieje kogut. Zakochałam się w Nowej Zelandii od pierwszego wejrzenia. A co na śniadanie? Gorący lamb pie prosto z pieca, czyli pyszna zapiekanka z jagnięciną – owiec jak wiadomo jest tu 6 razy więcej niż mieszkańców – oraz flat white. Wiedzieliście, że ta biała puszysta kawa pochodzi właśnie stąd?

Whakarewarewa, czyli jak wystraszyć wroga

Zatrzymujemy się na kilka dni w miasteczku Rotorua usytuowanym w strefie wulkanicznej. Na pierwszy, nomen omen, ogień Whakarewarewa, maoryska wioska położona na czynnym geotermalnie terenie. To kilkanaście minut z naszego motelu, nie mylić z motelami z amerykańskich książek i filmów drogi, tu motele są czyste, ładnie i wygodnie urządzone oraz pięknie położone. Już z oddali widzimy kłęby buchającej pary. Akurat zaraz rozpocznie się Haka, czyli powitanie, nie mogliśmy lepiej trafić. Stajemy z grupką turystów przed chatą o drewnianej konstrukcji i czekamy. Po chwili wybiega kilkoro skąpo odzianych osób i rozpoczynają powitalny taniec, śpiewając przy tym, a właściwie pokrzykując, wymachując dzidami i dmąc w wyłowione z Pacyfiku muszle. Mężczyźni wykonują dziwne miny, wystawiają języki, szczerzą zęby, wybałuszają oczy, to elementy rytualnego tańca mającego odstraszyć przeciwnika. Mnie akurat bardziej przerażają kobiety, ponieważ są wytatuowane… na twarzy. Od kącików ust w dół po brodę mają tradycyjne tatuaże, także ich wargi są czarne. W okolicach Rotoruy i Taupo wcale nie tak rzadko można spotkać rdzenne mieszkanki Nowej Zelandii z dumą obnoszące swoje plemienne ornamenty, panowie z kolei eksponują charakterystyczne wzory głównie na  łydkach, ramionach oraz karkach.

Patrzymy na ten spektakl nieco oszołomieni, stykamy się  z tę odległą i niezrozumiałą dla nas kulturą praktycznie zaraz po przylocie z drugiej półkuli. Po rytualnych tańcach i pieśniach Maorysi oprowadzają nas po geotermalnym parku. Spacerujemy między gejzerami, bulgoczącymi błotami, w obłokach gorącej pary i oparach siarki. Z tym zapachem zaprzyjaźniłam się już w Islandii, jednak większość osób za nim nie przepada. Odwiedzamy domek, w którym mieszkają kiwi. Kiwi jest zagrożonym gatunkiem, ich największym wrogiem są oposy, które przypłynęły tu na statkach dawno temu i stały się prawdziwą plagą. Wyjadają ptasie jaja i przyczyniają się do wymierania kiwi, symbolu Nowej Zelandii. Dowiadujemy się też, że Maorysi przybyli tu po raz pierwszy z Polinezji jakieś 700-1200 lat temu, po czym odpłynęli do siebie, ale wiedzieli jak tu wrócić, dzięki temu, że umieli odczytywać gwiezdne konstelacje, obserwować prądy morskie, wiatr oraz migracje ptaków i wielorybów. Aż trudno uwierzyć, że na olbrzymim terenie na bezkresnym Pacyfiku w Trójkącie Polinezyjskim łączącym Hawaje, Wyspę Wielkanocną na wysokości Chile oraz Nową Zelandię, tubylcze ludy mają bardzo podobną kulturę, język i wierzenia. Fascynujące.

Po długim locie, spacerach między gejzerami i spotkaniu z Maori należy nam się odpoczynek. Idziemy wygrzać się i zrelaksować do Polynesian Spa, geotermalnych basenów ze zmineralizowaną wodą usytuowanych na brzegu jeziora Rotorua. Potem kolacja w tajskiej knajpce – Nowa Zelandia to kulinarna uczta, jest tu całe mnóstwo bardzo dobrych azjatyckich knajpek – i przed 22.00, czyli 10.00 rano u nas, padamy na łóżka. 

Po marie – w języku Maori dobranoc. 

18.12.22 niedziela

Orakei Korako – Ukryta Dolina

Wstajemy o świcie, jeszcze przed budzikiem. Zjadamy śniadanie, na szczęście wieczorem zdążyliśmy zrobić zakupy w dużym supermarkecie Park’nSave. Jestem zdumiona jak dobrą mają tu wypalaną lokalnie kawę, kupiliśmy też moje ulubione jogurty i kefiry z kokosowego mleka, których zawsze szukam na innych kontynentach, w Europie się jeszcze na nie nie natknęłam. Do tego ananasy i owoce kiwi z lokalnych plantacji. Udajemy się w drogę, mój mąż z synem coraz lepiej opanowują jazdę po lewej stronie drogi, pilnują się, by nie wjeżdżać na rondo pod prąd, na szczęście nie ma dużego ruchu. Dziś wyprawa do Orakei Korako, z tego co przeczytałam i z opowieści wiem, że to najpiękniejszy i najdzikszy z aktywnych geotermicznie obszarów w Nowej Zelandii. Po niecałej godzinie dojeżdżamy do celu. Wysiadamy z samochodu i idziemy na drugie śniadanie do MudCake Cafe. W kafejce jest jeszcze pusto, pijemy kawę z widokiem na jezioro Ohakuri na rzece Waikato i rozmawiamy z młodymi ludźmi przy barze.

Kiedy jesteśmy gotowi pan kapitan zaprasza nas na mały prom i po kilkuminutowej przeprawie na drugą stronę jeziora znajdujemy się w Ukrytej Dolinie, Orakei Korako. Cicho, pusto, na gałęziach błyszczą krople po deszczowej nocy. Pniemy się po drewnianych stopniach i chłoniemy piękno tej niepohamowanej, wydobywającej się z wnętrza ziemi siły. Są tu krzemionkowe szmaragdowe tarasy, gejzery, a bulgocząca powierzchnia mieni się wszystkimi kolorami malarskiej palety, stąd nazwa jednego z tarasów – Artist’s Palette. W tym miejscu były kiedyś piękne Różowe i Białe tarasy, zniszczone niestety przez erupcję wulkanu Tarawera w drugiej połowie XIX wieku, na tyle silnej, że zniszczyła też pobliską wioskę. Przyglądam się zafascynowana srebrzystym paprociom Ponga, będącym narodowym symbolem Nowej Zelandii. Legenda głosi, że połyskującymi srebrzyście od spodu liśćmi Maorysi wyściełali ścieżki, by nocą widzieć drogę w lesie. Ostatni z wojowników odwracał liść i dzięki temu nieprzyjaciel nie mógł za nimi trafić. Szlak prowadzi do jaskini Ruatapu, jednej z dwu geotermalnych jaskiń na świecie. Patrzymy w dół w lustro wody w kolorze jadeitowej zieleni, które rzeczywiście było kiedyś wykorzystywane do przeglądania się przez maoryskie kobiety. To Waiwhakaata – Lustrzana Sadzawka, woda w niej ma temperaturę 44 ℃. Jest pochmurno, może kolory nie są dziś tak zjawiskowe jak na zdjęciach w przewodniku, ale za to atmosfera jest nieziemska, nikogo jeszcze nie ma, możemy nasycić się ciszą, wilgotnym, czystym powietrzem, zielenią i widokami bulgoczącej ziemi i kłębów pary unoszących się z zielonych, porośniętych drzewami i wysokimi paprociami wzgórz. Wydaje się nam, że jesteśmy w innym świecie. Gdy wracamy pojawiają się pierwsze małe grupki turystów. Zdecydowanie warto przyjechać tu wcześnie. Przy pomoście naciskamy dzwonek i po chwili przypływa po nas łódź. Wracamy na ziemię. Po południu czekają nas bulgoczące błota, sadzawki z wrzącym kwasem, największy na południowej półkuli gorący wodospad oraz odmładzanie i relaks geotermalnym błocie, czyli Hell’s Gate. Zapraszam do mojego wpisu o gorących źródłach w Nowej Zelandii.

Koru, rozwijający się liść srebrzystej paproci, symbolu Nowej Zelandii.

19.12.22 poniedziałek

Hobbiton – gdzie kryją się hobbicie norki?

Bilety zakupiłam na Get Your Guide już 2 miesiące wcześniej, nie chciałam ryzykować. Nie jestem specjalną fanką trylogii profesora J.R.R. Tolkiena, książkę i film kończę, kiedy tylko akcja wychodzi poza wioskę Hobbitów, ale akurat to miejsce pokochałam i rozbudzało moją wyobraźnię na długo przed ekranizacją. Moja rodzina za to jest zafascynowana Tolkienem, tata z córką i synem zawsze razem ochoczo biegali na premiery kolejnych części. 

Do Hobbitonu jedziemy o poranku. Z Rotoruy to około 45 minut drogi. Ale bądźcie gotowi na to, że czas może się wydłużyć. Nie da się przejeżdżać obok tych porośniętych świeżą, soczyście zieloną trawą pagórków, na których pasą się owce i nie  wzdychać z zachwytu. I oczywiście nie da się nie przystawać na robienie zdjęć. 

Kiedy pod koniec lat 90. filmowcy szukają dla reżysera Petera Jacksona miejsca, które wyglądałoby jak Śródziemie, latając nad regionem Waikato zachwycają się farmą Russela Alexandra. Szmaragdowozielone, baśniowe pagórki, duże drzewo nad stawem oraz, co bardzo ważne, brak trakcji elektrycznych, przekaźników i w ogóle cywilizacji. Pan Alexander po namowach w końcu uległ i dzięki temu z rolnika przeistoczył się w dyrektora generalnego Hobbiton Movie Set, obecnie z rocznym przychodem firmy wynoszącym ponad 12 milionów dolarów amerykańskich rocznie. Farma funkcjonuje w dalszym ciagu.

Przyjeżdżamy na parking pod Hobbitonem i punktualnie o 8.50 wyruszamy autobusem w kierunku planu filmowego, absolutnie nie ma tam wjazdu samochodami. Kiedy na pokładzie autokaru zabrzmi z głośników filmowy muzyczny motyw, ze wzruszenia mam łzy w oczach, zresztą nie tylko ja. Na hobbicie włości co 20 minut przybywa grupa około 40 osób i nikt sobie nie wchodzi w drogę, nie ma tłoku, zatrzymywania się, można bez problemu choć w szybkim tempie zrobić zdjęcia norek, młyna i gospody.

“W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit. Nie była to szkaradna, brudna, wilgotna nora, rojąca się od robaków i cuchnąca błotem, ani też sucha, naga, piaszczysta nora bez stołka, na którym by można usiąść, i bez dobrze zaopatrzonej spiżarni; była to nora hobbita, a to znaczy: nora z wygodami. Miała drzwi doskonale okrągłe jak okienko okrętowe, pomalowane na zielono, z lśniącą, żółtą mosiężną klamką, sterczącą dokładnie pośrodku.”

Zielone, okrągłe drzwi z żółtą, mosiężna klamką jak najbardziej, ale czy wygodna?

Trudno powiedzieć, bo na planie skonstruowano tylko fasady z okrągłymi drzwiami w różnych kolorach i oknami. Można wejść tylko do jednego z domków, a i tak jest tam tylko coś w rodzaju przedpokoju.

To co widzimy teraz nie jest planem filmowym. Scenografia była początkowo zbudowana z polistyrenu i sklejki, dopiero w 2010 powstał Hobbiton Movie Set z drewna i cementu. 

Im wyższy status Hobbita, tym wyżej usytuowana była jego norka. Norka Bilbo Bagginsa, ta z zielonymi drzwiczkami, mieściła się na samym szczycie. Ponieważ nad jego lokum miał znajdować się dąb, a nad miejscem idealnym na norkę Bagginsa nie było drzewa, Jackson postanowił je skonstruować. Na szczycie wzgórza stanął dąb z włókna szklanego, a na jego gałęziach zawisły sprowadzone z Tajwanu jedwabne liście pomalowane ręcznie przez studentów artystycznych uczelni. Niestety, po nakręceniu pierwszych scen reżyser uznał, że kolor listowia nie wygląda tak jak chciał i nakazał zdjęcie wszystkich liści i pomalowanie ich raz jeszcze. Teraz wydaje mi się, że liście z czasem nieco wyblakły i przybrały lekko niebieskawy odcień. Ale ich ilość budzi respekt, dąb jest olbrzymi i studenci wykonali tytaniczną pracę. Reżyser dokładał wszelkich starań, aby wszystko wyglądało bardzo realistycznie. Codziennie ogrodnicy podlewali grządki z kapustą i pnącą się po tyczkach  fasolą, a w przynorkowych ogródkach plewili bratki, cynie i pachnący groszek. Wszystko miało wyglądać jak w idyllicznym domu na przedmieściach Birmingham, tam gdzie mały Tolkien spędził dzieciństwo. A  mnie ten zapach ziemi, sad, warzywniak i ukwiecone ogródki przypominają ogródek mojej babci i dziadka w Krakowie. Nawet suszące się pranie musiało wyglądać jak w rzeczywistości, co rano było prane i rozwieszane na sznurach, zupełnie jak u mojej babci. Przywiązanie reżysera do szczegółu wydaje się czasem absurdalne. W pierwszej części Trylogii Tolkien pisze, że dzieci bawiły się pod śliwami. Ponieważ śliwy byłyby za duże dla hobbiciątek, reżyser kazał posadzić jabłonie, z których następnie zerwano jabłka i zastąpiono je sztucznymi śliwkami. 

Norka Bilbo Bagginsa

Przysiadam na ławeczce wśród kwiatów pod drzwiczkami z mosiężną gałką i nie mogę uwierzyć, że jestem na drugim końcu świata, czuję się jakbym była w babcinym ogrodzie, nawet to lato takie jak w Polsce w czasach, gdy byłam małą dziewczynką z warkoczykami, nie za upalne, deszczowe, chmurne i słoneczne. Spod norek przechodzimy na polanę, na której rośnie Party Tree. Z przyjęciem urodzinowym Bilbo Bagginsa wiąże się pewna anegdota. Otóż gdy kręcono scenę przemowy jubilata w studiu filmowym, tort zrobiony z polistyrenowej pianki stanął w ogniu. Scenę należało powtórzyć, ale aktor, Ian Holm,uznał, że mowa wyszła tak jak tego oczekiwał i nie będzie dubli. I choć w scenie przemówienia widać unoszący się dym, tak już zostało. Spod Urodzinowego Drzewa idziemy w dół  w stronę wodnego młyna i gospody Pod Zielonym Smokiem. Wszystko tak śliczne i rzeczywiste jak w Constable Country, wiosce malarza Johna Constable w hrabstwie Suffolk w Anglii, albo nawet ładniejsze. Klimat sielskiej wioski w Hobbitonie naprawdę urzeka. Na koniec w gospodzie dostajemy po kuflu lokalnego piwa, siadam pod hobbicką choinką i delektuję się trunkiem. I jeszcze sesja zdjęciowa w fartuszku hobbicianki, a co. Jesteśmy zauroczeni bajkowym miejscem, klimatem, szczegółami scenografii. Powrót do ogrodu, dzieciństwa, marzeń i fantazji. 

Wycieczka o poranku ma dobre strony, oprócz tego, że jest nieco mniej ludzi, to jeszcze mamy przed sobą prawie cały dzień. Udajemy się więc z powrotem do Rotorua na uliczkę Eat Streat, gdzie jedna przy drugiej mieszczą się klimatyczne knajpki z jedzeniem z najróżniejszych stron globu. Dziś wybór pada na meksykańską restaurację Colibries, smaczne burrito, smażony kaktus i jagnięce żeberka. W planie mamy jeszcze na dzisiaj sporo. Podobno są tu malownicze jeziora, Green i Blue Lake, jedziemy je zobaczyć. I w końcu trafiamy do mojego wymarzonego sekwojowego lasu. Sekwoje nie występowały naturalnie w Nowej Zelandii, sprowadzono je z Kaliforni i posadzono w Whakarewarewa na początku XX wieku. Dzięki żyznej wulkanicznej glebie i częstym opadom rosną jeszcze szybciej niż Stanach. Ja mam ochotę po prostu pospacerować po lesie i poprzytulać się do gigantycznych pni. Ale moi faceci namawiają mnie na Redwoods Treewalk, podniebny spacer kładkami między koronami ponad studwudziestoletnich sekwoi. Platformy są tak skonstruowane, że dopasowują się do szybkiego wzrostu drzew. Miłe doświadczenie, kołysząc się na drewnianych mostkach zawieszonych na linach między drzewami sycimy oczy zielenią i delikatnymi promieniami słońca. I dowiadujemy że w cenie biletu można przyjść wieczorem na spacer i podziwiać sekwojowy las w bajkowym oświetleniu. No może. Zobaczymy. Na razie należy nam się relaks. Na dziś jako miłośniczka spa i geotermalnych źródeł wymarzyłam sobie kąpiel na dziko. Pani sprzątająca nasz apartament poleca nam zjawiskowe miejsce, dziką, gorącą rzekę z wodospadem. Gdzie? Odsyłam do mojego wpisu o gorących źródłach Nowej Zelandii. Tymczasem już wymoczeni, relaksujemy się na sofach w naszym motelu. I kiedy po 21.00 zaczyna się się ściemniać, zastanawiamy się, czy iść jeszcze oglądać leśne światełka. Podejmujemy decyzję i wsiadamy do samochodu. Kiedy dojeżdżamy do lasu, okazuje się, że nie ma gdzie zaparkować. Jedziemy dalej ulicą i widzimy ciągną się wzdłuż drogi gigantyczną kolejkę. No nie, w takim tłumie nie chcemy stać. Wchodzimy tylko na chwilę, by przyjrzeć się grze świateł w sekwojowym lesie. Czuję się jak w bajce na dobranoc, jest ślicznie, jakby setki świetlików igrało między koronami. I z tym obrazem pod powiekami dziś zasypiam.

20.12.2022 wtorek

Huka Falls – Pienisty wodospad

Budzimy się rano i patrzymy na zasnute chmurami niebo i kapiący smętnie deszcz. 

Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na przemieszczenie się z Rotoruy do Turangi i relaks w termalnych basenach, ale jeśli pogoda się utrzyma, nasza jutrzejsza wyprawa na trekking Tongariro Alpine Crossing, najlepszy jednodniowy trekking w Nowej Zelandii, stoi pod znakiem zapytania. Najlepszy, ale też w internetach straszą, że każdego dnia ratownicy zabierają ze szlaku rekordową liczbę turystów. W kiepską pogodę lepiej się tam nie wybierać, a my mamy tylko jeden dzień w okolicy. No cóż, nowozelandzka aura zmienną jest. Podobno nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania, zakładamy goretexowe kurtki i w drogę. Pierwszy przystanek przy Huka Falls, wodospadzie na rzece Waikato. 200 tysięcy litrów wody co sekundę spada z hukiem po skałach. Ale nazwa nie od huku się wywodzi, huka to z maoryskiego piana. Przejrzyste wody Waikato spływając gwałtownie 11 metrów w dół mieszają się z bąbelkami powietrza i przeistaczają w masy piany w obłędnych kolorze. Jestem miłośniczką wodospadów, lubię stać pod spływającymi z góry strugami i chłonąć ich energię, ale tutaj jestem rozczarowana. Może to wina pogody, ociekam tylko strugami deszczu, mimo potężnej ilości wody wodospad nie robi na mnie wrażenia. Za to kolejny przystanek już tak, relaks w krzemionkowych tarasach Wairakei Terraces to uczta dla ciała, ducha i oczu. Szczegóły w moim wpisie o gorących źródłach w NZ.

Huka Falls

Późnym popołudniem docieramy do naszego apartamentu Braxmere w Turangi. Otwieramy przeszklony taras z widokiem na pomost i bezkresną taflę Taupo, największego jeziora w Oceanii. Wieczór z lampką wina tutaj to czysta przyjemność.  A nocne niebo z Krzyżem Południa bezcenne. Widać gwiazdy, może będzie jutro pogoda.

Czy udało nam się dojść do tolkienowskiej Góry Przeznaczenia?

Zapraszam do mojego kolejnego wpisu. Już wkrótce.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *