Nowa Zelandia – Wyspa Północna – Tongariro, Napier, Wellington

Szlak wokół trzech aktywnych wulkanów, Ruapehu Ngauruhoe i Tongariro to najlepszy jednodniowy trekking w Nowej Zelandii i jeden z najlepszych na świecie. Tym atrakcyjniejszy, że dwa pierwsze wulkany grają w tolkienowskiej trylogii Mount Doom, czyli Górę Przeznaczenia. Naszym przeznaczeniem dziś jest wyjście na szlak, co do wczorajszego wieczoru stało pod znakiem zapytania.  

21.12.22 środa

Tongariro Alpine Crossing – trekking wokół tolkienowskiej Góry Przeznaczenia

W internecie straszą, że każdego dnia prowadzona jest na szlaku rekordowa liczba akcji ratowniczych. W kiepską pogodę lepiej się tam nie wybierać, a my spędzamy tutaj tylko jeden dzień, więc wschodzące na bezchmurnym niebie nad jeziorem słońce bardzo nas cieszy. Ośmiogodzinny szlak wiodący z Mangatepopo do Ketetahi liczy około 19 km i wiedzie przez spektakularny, wulkaniczny krajobraz. Jest jednak jedno poważne utrudnienie, samochód można pozostawić na parkingu na początku szlaku jedynie na 4 godziny, więc najlepiej zarezerwować sobie płatny przejazd z parkingu w Ketetahi do Mangetepopo. Udało nam się poprzedniego wieczoru zaklepać autobus z Parku Narodowego, choć nie było łatwo, lepiej to zrobić z wyprzedzeniem, chętnych jest wielu. Są nawet plany, aby wprowadzić dzienny limit turystów wchodzących na szlak. Park Tongariro, pierwszy park narodowy NZ,  ma nie tylko wymiar przyrodniczy i kulturowy, jako że znajduje się na liście dziedzictwa UNESCO, dla ma Maorysów ma dodatkowo wymiar duchowy i religijny. Te trzy wulkany zostały podarowane rządowi przez maoryskiego wodza Te Heuheu Tukino IV, trzeba więc ten cenny dar traktować z należytą czcią. Dla mnie to jeden z najważniejszych punktów naszej wyprawy.

Do parku mamy niedaleko, około 20 minut jazdy, ale nawigacja w telefonie postanowiła dodać nam trochę adrenaliny. Otóż prowadzi nas nie główną drogą, lecz dziką, leśną, z potężnymi wybojami i dziurami. I kiedy dojeżdżamy do wartkiego strumienia, przez który, jak na dzicz przystało, bynajmniej nie ma mostu, mój mąż po sekundzie zastanowienia pakuje się w odmęty i… udaje się. Jakby to była jakaś terenówka, a nie skromny Nissan Juke. Na parkingu wszystko bardzo sprawnie zorganizowane, autokar już czeka, jeszcze tylko po drodze wpisujemy się na listę, by zachować procedury bezpieczeństwa. Na liście głównie młodzi Niemcy, ale parę takich, hm, dojrzałych osób jak my na szlaku spotkaliśmy.

 

 

Z parkingu wyruszamy o 7.25. Z Mangetepopo czeka nas na rozgrzewkę lekki spacer po drewnianych kładkach. Budzi się przyjemny, słoneczny dzień, lepszej pogody nie mogliśmy sobie wymarzyć. Rozglądając się i chłonąc przejrzyste powietrze i piękną przyrodę, dochodzimy do Soda Springs, niewielkiego, uroczego wodospadu, przy którym ja oczywiście muszę popraktykować uważność i dopiero kiedy jestem mokra od kropel rozpryskującej się wody, ruszamy w dalszą drogę. Do wodospadu trzeba odrobinę zboczyć, nasz syn pognał do przodu i trasę pokonał w 5,5 h, no ale ominęły go takie piękne chwile. Dalsza droga jest już bardziej wymagająca, przez godzinę wspinamy się po Diabelskich Schodach, Devil’s Staircase, do Południowego Krateru. Słońce zaczyna już prażyć mimo wczesnej pory. Tam krótki odpoczynek, kanapki i podziwianie widoków. Przed nami wspinaczka na najwyżej położony punkt i kolejne ostrzeżenie, żeby zawrócić z drogi jeśli jest kiepska pogoda lub nie czujesz się najlepiej. Pogoda cudowna, więc atakujemy szczyt. Nie mam jakiejś super formy, więc przypuszczam grupę młodych Tajwańczyków, którzy zamiast mi podziękować mówią “szkoda, podobało nam się twoje tempo” 😀  Po godzinie jesteśmy na Czerwonym Kraterze na wysokości 1886 m n.p.m. Widoki nieporównywalne z żadnym innym miejscem. Góry przykryte jęzorami zastygłej czarnej i rudej lawy, ostre skalne ostańce, tu i ówdzie wydobywająca się spod ziemi kłęby pary. Mordor. Mroczny i groźny Mordor. Na prawo wulkan Ngauruhoe, 2287 m n.p.m. gdzie został wykuty jedyny pierścień, tam też zmierzał Frodo, by go unicestwić. To najwyższy punkt wyprawy, teraz już tylko droga w dół, ale im dłużej się schodzi, tym bardziej tęskni się za tym podejściem. Do zielonkawych jezior zsuwamy się po zastygłej lawie, i tu po raz kolejny jestem zadowolona, że wzięłam trekkingowe buty za kostkę. Oraz kijki.

Na wyprawę do miejsca, gdzie został wykuty jedyny pierścień zabrałam swój ulubiony, od Grzegorza Blazko.

Zatrzymujemy się przy szmaragdowych taflach, to święte jeziora Maorysów, nie wolno wrzucać do nich kamyczków ani zanurzać rąk. Nagle zaczepia nas ładna długowłosa blondynka, która chce koniecznie zrobić mnie i mojemu mężowi wspólne zdjęcie. Zaczynamy rozmowę, dziewczyna ma na imię Adrianna, mieszka w Hamburgu i jest oficerem Bundeswehry, a jej chłopak to Nowozelandczyk. Związek na odległość, jaką trudno sobie wyobrazić. Kiedy Adrianna dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, zaczyna mówić po polsku, z pochodzenia jest naszą rodaczką. Niesamowita intuicja czy zbieg okoliczności, że zagadnęła właśnie nas?  Z jezior idziemy po płaskim terenie. Wydaje nam się, że to już tylko powrót w dół, nawet niespecjalnie trudny, sporo kładek, schodów, ale im dłużej schodzimy, tym bardziej przekonujemy się to co wyczytaliśmy w internecie, że ostatni trzygodzinny odcinek jest najbardziej męczący, to prawda. Stopy bolą bardzo, słońce przygrzewa. Po pewnym czasie wchodzimy w wilgotny, dżunglowy las, droga wiedzie wzdłuż strumienia, jest nieco przyjemniej. Wreszcie dochodzimy do parkingu, zmęczeni i przepełnieni endorfinami wynikającymi z wysiłku fizycznego i niewyobrażalnie pięknych widoków. Trasa z postojami  zajęła nam 7,5 godziny. Marzymy już tylko o szybkim prysznicu i jedzeniu. Jessie, nasza fantastyczna gospodyni poleca nam fajną burgerownię Rust w Turangi. Pochłaniamy pyszne burgery, i przyznaję zerkam ciekawie w stronę rdzennych Nowozelandczyków siedzących przy sąsiednim stoliku, a zwłaszcza Nowozelandki z tatuażami na ustach i brodzie. Dla mnie  egzotyka.

Widok z okna naszego apartamentu Braxmere Lodge na Jezioro Taupe, ulubiony pomost naszego syna, można go tam wypatrzyć.

22.12.22 czwartek

Napier – stolica Art Deco

Od rana znowu pada. Ale my zamiast narzekać cieszymy się, że trafiliśmy z wczorajszym trekkingiem w okno pogodowe. Dzień przeznaczyliśmy na podróż z Turangi do Wellington, z tym że ja koniecznie chcę nadłożyć trochę drogi, by zobaczyć położone na wybrzeżu Pacyfiku niewielkie Napier. Dlaczego? Otóż to przepiękne miasteczko z tragiczną historią w tle, w 1931 roku zostało doszczętnie zniszczone przez trzęsienie ziemi. W czasie odbudowy postanowiono przyjąć modny wtedy styl Art Deco, do tej pory ulice wyglądają jak z epoki, gdy królował jazz. Wjeżdżamy do miasteczka i szukamy miejsca do zaparkowania, a pierwszy widok, który mnie uderza to stary, kremowy Rolls-Royce rodem z ekranizacji Wielkiego Gatsby’ego z Robertem Redfordem, a za kierownicą… nie nie Redford, ale ubrany w  czerwoną czapkę i kubrak… Święty Mikołaj. Wszak do Świąt jeszcze tylko 2 dni. Co roku w lutym odbywa się tu festiwal Art Deco, po ulicach jeżdżą samochody z epoki, po deptaku przechadzają się panowie w jasnych garniturach i kapeluszach oraz panie w luźnych sukienkach za kolano, futrzanych etolach i kapelusikach. Bardzo mnie to pociąga, więc mój plan jest taki, że poszperam sobie w licznych sklepikach vintage, a panowie niech się zajmą czym chcą. Wchodzimy na główny deptak, Emerson Street i przyglądamy się budynkom. Kto sobie wyobraża jakieś wieżowce w stylu Chrysler Building jest w błędzie, Napier jest niewielkie, zatem domki też niewysokie. Po obu stronach obsadzonej palmami ulicy stoją jednopiętrowe, symetryczne, budynki z fasadami w pastelowych kolorach, gdzieniegdzie z chodnika wyrastają statuy, oczywiście wpisujące się w poetykę miasteczka. Można też dostrzec mieszkańców w strojach z epoki. Podróż w czasie. Wchodzę do małego sklepiku Decorum Vintage. Już w drzwiach wita mnie przemiła para, starszy, wąsaty pan w kamizelce, z muszką oraz jego żona w koronkowych rękawiczkach. A w środku cekinowe sukienki z obniżonym stanem, parasolki od słońca z bambusowymi rączkami, sznurowane trzewiki na niewielkim obcasiku, no i biżuteria. Wybieram prostą broszkę sprzed stu lat zrobioną z brązu i greenstone, występującego w Nowej Zelandii rodzaju jadeitu i przyznam, że muszę się bardzo starać, żeby nie wyjść stąd z kolejną filiżanką. Mój syn, miłośnik kamieni też nie próżnował, znalazł maleńką galerię Mike’a Milleta, jubilera, który tworzy cudną nowoczesną biżuterię ze srebra, także z greenstone. Po miłej pogawędce z artystą wychodzę z kolczykami, które Mike dopiero co zrobił, mam wrażenie,że specjalnie dla mnie. Są zjawiskowe, przedstawiają  podwójne koru, czyli młody pęd paproci, który symbolizuje nowy początek rozwój i harmonię. Biżuteria z duszą. I zawsze miło mi poznać twórcę. 

Bardzo chciałam przejść się Marin Parade, promenadą wzdłuż oceanu i zobaczyć pomnik Panii z Rafy, takiej miejscowej wersji naszej Juraty, ale deszcz, który na chwilę ustał znowu zaczyna siąpić, więc promenadę oglądamy z  przecieranych miarowo wycieraczkami okien samochodu. Pora na lunch. Większość fajnych knajpek otwiera się dopiero wieczorem, na szczęście trafiamy na Elicious w maciupeńkiej willi w kolonialnym stylu przy przy Clive Square. Siadamy pod parasolami, choć pada jest ciepło, delektujemy się wyśmienitym chowderem, czyli kremową zupą z owoców morza. I tylko kurant z pobliskiej kościelnej wieży wygrywający regularnie świąteczne melodie przypomina nam, że coraz bliżej Święta. Moglibyśmy siedzieć tak w nieskończoność popijając flat white, ale czas ruszać w drogę. Stąd do Wellington jeszcze 4,5 godziny jazdy.

Wellington – Windy Welly

W Wellington zakochałam się od pierwszego wejrzenia. W zasadzie mogłabym tu zamieszkać. Nazwałam to miasto “mini Toronto” – wieżowce pokryte złotymi taflami szkła przeplatane kościołami i kamieniczkami w edwardiańskim stylu. Tyle że wszystko w mikroskopijnych rozmiarach. I mnóstwo młodych Europejczyków, którzy przyjeżdżają tu popracować i zwiedzić tę część świata. W hotelowej recepcji wita nas uśmiechnięta młodziutka Szkotka. Zostawiamy bagaże, syn na hotelową siłkę, a my na miasto. Kierujemy się na Cuba Street słynącą z licznych restauracji z różnych stron świata. Zachwycam się panującym tu klimatem, przejściem dla pieszych w kolorze tęczy i zielonym światłem na sygnalizatorze, które nie przedstawia anonimowego ludzika, tylko postać drag queen, Carmen Rupe. Carmen była nie tylko pierwsza maoryską drag queen, ale i walczącą z dyskryminacją aktywistką. Robi się późno, knajpki powoli się zamykają, ale trafiamy na jedną tętniącą życiem, to Noble Rot Wine Bar nieco na uboczu od głównego deptaku. Oboje z mężem lubimy dobre jedzenie i wino, tutaj to prawdziwa uczta. Zajadamy się wyszukanymi daniami i popijamy świetnie dobrane do potraw wino. Kiedy mamy zapłacić rachunek, pochodząca z Cambridge kelnerka mówi, że musimy podejść do baru. Przy barze czeka na nas jej chłopak, przystojny właściciel Noble Baru z przepaską na oku, który wskazywał nam stolik. Jest Polakiem, który kilka lat temu otworzył wine bar z przyjacielem i chciał porozmawiać z kimś z ojczystego kraju. Opowiada nam historię swojego życia, płynie opowieść piękna i trudna zarazem. Jak życie. 

23.12.22 piątek

Te Papa Tongarewa – Skrzynia ze Skarbami

Nie przepadamy za hotelowymi śniadaniami, chcemy zjeść coś na mieście i wybór pada na polecaną w przewodniku hipsterską kafejkę Hangar. Rzadko wybieramy knajpki z przewodnika, ale ta urzekła mnie opisem, podobno właściciel tak kocha kawę, że zakupił plantację w Kolumbii. Hangar, nazwa adekwatna, śniadania i kawy są tu odlotowe, więc każde z nas bierze od razu Flight of Flat Whites lub Flight of Espresso, po trzy kawy przyrządzone z różnych ziaren. Dla niezdecydowanych kawa na 3 sposoby, flat, espresso i z filtra. Zajadam się się bardzo popularnymi tu jajkami po benedyktyńsku z wędzoną na miodzie manuka rybą prosto z targu i świeżymi szparagami, serio odlot. Tyle kawy nigdy w życiu jeszcze nie wypiłam, a zgłodnieję dopiero na kolację. A mój syn wychodzi z kilogramową torbą kawy, która nam najbardziej smakowała, a którą będzie taszczył przez pół świata. A w domu będzie mełł w ręcznym młynku co rano i wspominał naszą wyprawę. Koneser. No dobrze, jest fajnie, jest klimat, kelnerzy ze wszystkich stron świata, ale poganiam towarzystwo, bo mam w planie muzeum Te Papa Tongarewa.

 

Drzewo obok Te Papa Tongarewa, jest ich w NZ sporo, kwitną zawsze w okresie Bożego Narodzenia, płatki jak igiełki, cudne.

Galeria portretów Maorysów w Te Papa Tongarewa.

Te Papa Tongarewa to po maorysku skrzynia ze skarbami. Bardzo mi się podoba, że od kilkudziesięciu lat, mimo niełatwej historii konfliktów pierwszych europejskich osadników z rdzennymi mieszkańcami wyspy, kultywuje się teraz ich język i kulturę. Na każdym kroku napisy i wszelkie informacje występują w dwóch językach, angielskim i maoryskim. I większość nazw geograficznych ma maoryskie odpowiedniki. Na przykład Nowa Zelandia to Aotearoa, Kraj Długiej Białej Chmury. To pewnie legenda, ale w muzeum dowiaduję się, że gdy pierwsi Maorysi ujrzeli ze swej łodzi wyspy, żona legendarnego pacyficznego żeglarza Kupe krzyknęła: “Chmura, chmura, długa chmura, długa biała chmura” i stąd wzięła się pierwsza nazwa Nowej Zelandii, Aotearoa – Kraj Długiej Białej Chmury. A druga? A właściwie trzecia? Pierwszym Europejczykiem, który dopłynął do wybrzeży wysp był holenderski żeglarz, Abel Tasman. Nadał on nowym lądom nazwę Ziemia Stanów, a nazwa Nieuw Zeeland pojawiła się niedługo po tym, pochodzi od holenderskiej prowincji, Zelandii. Podobnie jak Nowy Jork był początkowo Nowym Amsterdamem. Takie dygresje filolożki. Ale do brzegu. A propos brzegu, Te Papa Tongarewa jest piękne położone przy nabrzeżu tuż obok mariny. Muzeum jest olbrzymie, więc trzeba przyjąć jakąś strategię zwiedzania, ale jest tu taka mnogość wątków i wszystko tak ciekawe i inne. Tak jak dawne portrety wytatuowanych Maorysów, niektórych odzianych w plemienne szaty ze skóry czy piór, innych w europejskim odzieniu. Podoba mi się bardzo wystawa maoryskich czółen z plecionymi z traw żaglami i chat z pięknymi ornamentami. Ta kultura i związek ludzi potrafiących nawigować obserwując gwiazdy, ptaki i wieloryby z naturą są niezwykłe, ale jest jedna wystawa, obok której nie potrafię przejść obojętnie. Na uboczu, zagląda tu niewiele osób, pojawiają się nieśmiało fotografie i historie uchodźców. Opowieści dzieci, które uciekły z matkami z Afganistanu, Iraku, Rwandy, Somalii, Etiopii i innych krajów opętanych wojną, dzieci, które przeszły gehennę, ale są już bezpieczne, dla których Nowa Zelandia stała się bezpiecznym domem. I to mi najdłużej utkwi w pamięci. Jeszcze zaciągam moich facetów do domku, w którym można doświadczyć symulacji trzęsienia ziemi. Warto sobie uświadomić jak to jest w kraju, gdzie ziemia trzęsie się 15 000 razy w roku. Wchodzę obowiązkowo do muzealnego sklepu, moja uwagę przyciaga konopna torba z botanicznymi, tropikalnymi motywami, będzie jak znalazł na plażę na Fiji, na prezenty kupuję perfumy w kremie o zapachu kwiatów z pacyficznych wysp i cudnie pachnące ręcznie robione mydełka owinięte w papier z florystycznymi motywami.

Nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła galerii z tutejszą sztuką. Tuż za muzeum, na krótkiej, bocznej uliczce znajdują się obok siebie dwie galerie Kura I Ora. Postanowiłam, że tutaj kupimy gwiazdkowe prezenty. Jutro Wigilia. W Kura urzeka mnie ciemnozielony wisior pounamu, z podwójnym koru, kupuję go dla córki, która studiuje w Holandii i spędza święta z chłopakiem, a dla siebie w Ora wybieram pojedyncze koru, jedyne z nanizanymi na sznurek malutkimi koralikami, cudo. Tutaj wszyscy pytają nas skąd jesteśmy, gdy mówimy, że z Polski, właścicielka galerii pokazuje srebrne kolczyki w kształcie zębów rekina i opowiada o artystce, która je wykonała, a która ma polskie korzenie. Pyta, czy znamy historię dzieci z Pahiatua, tak znamy. W czasie drugiej wojny grupa polskich sierot, których rodziców zesłano na Sybir została wraz z Armią Andersa ewakuowana do Iranu. Tam zaapelowano o pomoc, Nowa Zelandia jako jeden z nielicznych krajów odpowiedziała na apel i 720 dzieci znalazło schronienie w wiosce Pahiatua 160 km od Wellington. Większość z nich została na wyspach. Jeszcze kilkakrotnie spotykamy się z osobami, które znają kogoś z potomków małych uratowanych Polaków, ta historia jest wiecznie żywa.

Tęczowe przejście dla pieszych na Cuba Street.

Wieczorem postanawiamy przejść się do którejś z portowych knajpek. W strugach deszczu oczywiście, bo lato w Windy Welly nie rozpieszcza. Wchodzimy do Crab Shack, udekorowanej sieciami, szklanymi bojami i klatkami na homary restauracji. Mnie najbardziej smakuje soft shell crab w tempurze, a na moim małżonku największe wrażenie robią green lipped mussels z Marlborough, czyli tutejszy przysmak, olbrzymie małże o zielono obrzeżonych muszlach, gotowane w białym winie, chilli i czosnku. W knajpce już świąteczna atmosfera, z głośników płyną nastrojowe “kolędy”, gawędzimy z młodziutką kelnerką w reniferowych uszach na głowie, przyjechała z Francji, spędza tu gap year, roczną przerwę w studiach. Narzekamy wspólnie na zawiłości a właściwie niezrozumiałe uproszczenia i skróty Nowozelandczyków w angielskiej mowie, nie tylko angielskiej zresztą. “Wiecie jak oni tu mówią na Sauvignon i Chardonnay? Savy and Chardy” 😂, Francuzka ma prawie łzy w oczach, bynajmniej nie ze śmiechu. Wyjątkowo miły wieczór, mimo kapiącego za oknem deszczu. Jutro rano czeka nas przeprawa przez Cieśninę Cooka na Wyspę Południową i Wigilia. Jaką niespodziankę szykuję dla mojego męża w prezencie świątecznym? Zapraszam do kolejnego wpisu, relacji z dzikiej Wyspy Południowej. 


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *