Zobaczenie zorzy polarnej było moim marzeniem. Aurora Borealis to jedno z najbardziej olśniewających zjawisk na ziemi. Związana jest z aktywnością Słońca, pojawia się w okolicy bieguna północnego (na południowej półkuli to Aurora Australis) gdy rozpędzone cząstki słoneczne zderzają się z gazami w naszej atmosferze. Wcale nie tak łatwo ją wypatrzyć. Kilka lat temu w Islandii mi się to nie udało. Kameralne wyprawy na łapanie zorzy organizuje nasz przyjaciel jeszcze z czasów licealno-studenckich, Janusz, właściciel Milesaway Travel. A że Janusz ma szczęście i na jego wyprawach zawsze można zorzę zobaczyć, wybór jest prosty. Namawiam jeszcze moją przyjaciółkę z liceum, Anię, pakujemy do walizek merynosy, goretexy i puchówki i w drogę. Czy tym razem zobaczę zorzę?
21.01.22 piątek
Do Sztokholmu z Warszawy lecę sama, bo reszta ekipy to Krakusy (podobnie jak ja, tylko, że od ponad 20 lat mieszkam w stolicy). Tak sobie dobrałam bilety, że w oczekiwaniu na moich kompanów jadę jeszcze na kilka godzin do centrum Sztokholmu, bo ostatnm razem byłam tu bardzo, bardzo dawno temu. Połączenie szybką kolejką Arlanda Express zajmuje tylko 20 minut. Pogoda jest piękna, ale mróz ostry.
W końcu reszta naszej ośmioosobowej ekipy przylatuje z Krakowa i wsiadamy do niewielkiego samolotu lecącego do Kiruny. Na miejscu wypożyczamy 2 Volva XC90, a jakżeby inaczej, z kolczastymi kołami i ruszamy w kierunku Kiruna Aurora Camp. I pierwszą, nieśmiałą jeszcze zorzę zauważamy już po drodze. Lokujemy się z Anią w niedużej ale przyjemnej Wilderness Suite z sauną i kominkiem, zakładamy na siebie te wszystkie merynosowo-goretexowe warstwy i wychodzimy na skutą lodem rzekę. Jest ponad 20 stopni mrozu, nasze skrupulatnie dobierane przed podróżą warstwy odzieży sprawdzają się świetnie, jedyna rzecz narażona na zimno to czubek nosa, przy wdechu skrzydełka lekko przymarzają do przegrody. Na skutej lodem rzece przed kilkoma maleńkimi igloo płoną pochodnie. Jest pięknie. I po kilku minutach w tej bajkowej scenerii wita nas piękna zorza. Mamy szczęście. Po powrocie wygrzewamy się w przezornie wcześniej włączonej naszej małej sauence, rozpalamy w kominku i delektujemy się cudowna atmosterą.
22.01.22 sobota
Icehotel Jukkasjärvi
Następnego dnia spełnia się moje kolejne marzenie. Jeszcze w ubiegłym stuleciu, kiedy odpowiednikiem dzisiejszego Erasmusa był program Socrates, brałam udział z grupą uczniów w wymianie w szwedzkiej części Laponii, projektowaliśmy i wykonywaliśmy rzeźby ze śniegu i lodu, niesamowite przeżycie. Właśnie wtedy zamarzyłam o zwiedzeniu lodowego hotelu w Jukkasjärvi i oto jestem. Hotel powstaje co roku od nowa. Budowa rozpoczyna się jesienią, kiedy rzekę Torne skuwa lód, wycina się z niego wielkie bryły, służące za budulec, a na koniec sezonu, wiosną wszystko się roztapia się i spływa z powrotem do rzeki. Wnętrze Icehotelu jest zjawiskowo piękne, czuję się tu jak w pałacu andersenowskiej Królowej Śniegu. Pierwszy widok jaki nam się ukazuje, to wychodząca z lodowej kaplicy młoda para, panna młoda w lekkiej sukience z koronkowym transparentnym topem. Brrr. Zaglądamy do lodowych apartamentów, każdy niepowtarzalny, zaprojektowany i wykonany przez innego artystę. Jednego strzeże baśniowy kameleon w koronie, inny przypomina wiktoriańskie miasteczko, wyglądające jakby zostało wyjęte z powieści Dickensa, w kolejnym, inspirowanym Snem Nocy Letniej Szekspira w lodowych taflach zatopiono kwiaty i zioła zerwane na łąkach. Można się położyć na łożu wyściełanym skórami renifera albo wejść do wanny z lodu w saunie, też lodowej. A na koniec obowiązkowy drink w Icebarze, podany w lodowych szklankach, mój jest z moroszką, polarną maliną o bladym brzoskwiniowym kolorze.
Wieczorem jedziemy już w kierunku Abisco. Tutaj, nad polodowcowym jeziorem Torneträsk jest specyficzny mikroklimat, dzięki okalającym jezioro masywom górskim chmury rozstępują się i prawdopodobieństwo, że Aurora Borealis ukaże się na niebie jest bardzo duże. Niestety chmury są tak gęste i opady takie intensywne, że nie ma najmniejszych szans, żeby niebo się rozstąpiło. No cóż, za to mamy zarezerwowaną w Brasserie Fjällköket elegancką kolację. A tutaj w menu tatar z łosia, mięso renifera podane z brusznicą, arktyczne ryby, a na deser lody z moroszki. Wino włoskie. Przemiły i przepyszny wieczór. A potem obowiązkowa sauna, oczywiście znowu mamy prywatną w domku.
23.01.22 niedziela
Następnego dnia rano w pogoni za zorzą kierujemy się dalej na północ. Nadal bardzo intensywnie sypie, mijają nas gigantyczne pługi śnieżne, większe od naszych polskich kombajnów. I niestety czeka nas zrobienie testów covidowych na szwedzko-norweskiej granicy. Na szczęście wszyscy negatywni, uff, z ulgą zmierzamy w kierunku Narviku. Narvik to istotne miejsce w historii, w 1940 roku rozegrała się tu jedna z najważniejszych bitew II wojny światowej. Chodziło o transport potrzebnej do produkcji czołgów rudy żelaza ze szwedzkiej Kiruny, port w Narviku, w przeciwieństwie do portów na Bałtyku nigdy nie zamarza dzięki ciepłym prądom zatokowym. Na szczęście aliantom z pamiętnym udziałem polskich niszczycieli oraz naszej brygady strzelców udało się Narvik odbić. Muzeum wojny nie zwiedzamy, ale zatrzymujemy się tam na lunch i buszowanie w muzealnym sklepiku. Zakupuję do kolekcji przepiękną trollicę, wiedźmę z burzą siwych loków i w drogę.
Lofoty – bajecznie piękny archipelag
W końcu witają nas Lofoty, archipelag pięciu wysp połączonych mostami. Zamieszkujemy w osadzie Svinoya Rorbuer w Svolvaer, w autentycznej, malowanej na czerwono rybackiej chacie (rorbu), której jedna strona stoi na zanurzonych w wodzie palach. Góry, Ocean Arktyczny, przycumowane kutry, sieci, wysokie drewniane stelaże do suszenia dorszy, wszystko pokryte warstwą świeżego puchu. Klimat bajkowy.
24.01.22 poniedziałek
Pod koniec stycznia na Lofotach daleko na północy noc polarna się powoli kończy, w Svolvaer dzień rozkręca się powoli. A my zaraz z rana jedziemy na… plażę. Haukland Beach jest uważana za najpiękniejszą plażę w Norwegii. Szmaragdowa woda, jasny piasek, oprószone śniegiem góry sprawiają, że nie mamy co do tego wątpliwości. Kiedy tak spacerujemy z Anią wzdłuż brzegu zakapturzone, w goretexowych kurtkach, spodniach i śniegowcach dwóch Norwegów w lekkich płaszczykach patrzy na nas z przyganą i mówi „You make it look veeery cold”.
Potem objeżdżamy najpiękniejsze rybackie osady na Lofotach, prawdziwe perełki. Położone u wybrzeży Oceanu Arktycznego, otoczone imponującymi górami, w śnieżny dzień są zjawiskowo piękne.
Nusfjord to najstarsza osada rybacka na Lofotach, wpisana na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Czerwone i musztardowożółte chaty stoją wzdłuż półkolistego pomostu, pod dachami wiszą suszone dorsze. Przytulna kawiarenka, która wygląda jakby od stu lat nic się w niej nie zmieniło, zachęca do zatrzymania się, miłych pogawędek i przeczekania śnieżycy.
Janusz, zapalony i utalentowany fotograf, zabiera nas w miejsce, skąd rozciąga się bajkowy widok. Na tle pokrytych śniegiem skalistych szczytów jaskrawo odcina się maleńka rybacka osada Hamnøy ze swoimi czerwonymi rorbu. I choć wszyscy robiliśmy zdjęcia, oczywiście Janusza najładniejsze.
Podobno najcenniejszym klejnotem wśród lofockich wiosek jest Sakrisøy. Na małej wysepce na Oceanie Arktycznym, u podnóża majestatycznej góry przycupnęły musztardowożółte rybackie chaty. Jesteśmy już głodni, niestety Anitas Sjømat, kultowa knajpka ze sklepem serwująca owoce morza nie przyjmuje już zamówień, przyszliśmy trochę za późno. Trudno, bierzemy kanapki i wracamy do Svolvaer. Na szczęście mamy rezerwację w Bacalao, świetnej restauracji serwującej, jakżeby inaczej, owoce morza. I zjadam tam najlepszą fiskesuppe, czyli norweską zupę rybną z łososia i dorsza, zabieloną słodką śmietanką. Gotuję ją w domu regularnie.
Pyszne jedzenie, udany dzień, ale najlepsze jeszcze przed nami. Janusz zabiera nas na wyspę, na której stoi mały drewniany kościółek Gimsøy. I właśnie tam spełnia się moje marzenie. Na niebie nad zatoką rozpoczyna się spektakl. Taniec zorzy. Rozbłyskuje zielonym światłem, by po chwili zamrugać na różowo a potem lecieć złotym ogonem komety w dół. Stoimy jak urzeczeni i nawet mróz nam nie przszkadza. Jest świetna widoczność i duża aktywność zorzy, więc w drodze powrotnej rozkręcam się i proszę Janusza, by się zatrzymał, wtedy obejrzymy sobie jeszcze zorzę nad górami. Janusz zjeżdża na pobocze i… zakopujemy się w śniegu. Panowie próbują różnych sposobów, pchanie, podkładanie wycieraczek, podczas gdy ja, jako najlżejsza siedzę za kierownicą. Nic to nie daje. Mój pomysł jest taki, żeby włączyć światła awaryjne i czekać na kogoś z linką holowniczą. Na Lofotach o północy ruch nie jest specjalnie duży, ale po chwili zatrzymuje się dwóch sympatycznych Norwegów, którzy wyciągają nas z pobocza. Dzień pełen przygód.
25.01 wtorek
Przed świtem wita nas poranna zorza. Kiedy wracamy do naszych rybackich chat po śniadaniu, niebo jaśnieje złotą poświatą. Niezapomniane zjawisko.
Dziś czeka nas długi przejazd panoramiczny do Andenes, wysuniętego najdalej na północ punktu naszej podróży. To tam jest podobno najlepsze miejsce do wyprawy na oglądanie wielorybów. Całą drogę z Anią zastanawiamy się, czy wsiąść jutro na pontonową motorówkę typu Zodiak, ja już widziałam wieloryby w Islandii, ale z dwupokładowego statku, nie z jakiejś łupinki Maluśkiewicza. Na szczęście dla nas przy kolacji okazuje się, że rano fala ma być za wysoka na wielorybniczą wyprawę, więc obie oddychamy z ulgą. A potem kolejne polowanie na zorzę, zorza tego wieczoru może nie jakaś spektakularna, ale kiedy idziemy drewnianą kładką przez zaśnieżone pole, przed naszymi stopami przebiega biały arktyczny zając. Taki jak z Alicji w Krainie Czarów.
26.01 środa
Wcześnie rano kierujemy się już na południe. Czeka nas bardzo długi przejazd, ponad 400 kilometrów, do Kiruny. I można go spokojnie nazwać białym safari. Tuż przy drodze obserwujemy klempę z łoszakiem, a potem całe stada skubiących spod śniegu trawę reniferów. Udaje się nam nawet wypatrzeć bardzo rzadkie białe renifery. Podobno spotkanie ich przynosi szczęście. Nam już przyniosło. Jesteśmy przeszczęśliwi.
Wieczorem dojeżdżamy do Kiruna Sleddog. Janusz rozdziela noclegi, a my z Anią cieszymy się jak małe dziewczynki. Dostałyśmy Aurora Dome, półokrągłą jurtę z kominkiem i przezroczystym sklepieniem, przez które można podziwiać konstelacje gwiazd i Aurorę właśnie.
Podobno jedyne życie jakie ma sens to życie towarzyskie, nasze przenosi się dzisiaj do sauny. Pocimy się na drewnianych ławach, rozmawiamy, śmiejemy się, schładzamy nacierając się śniegiem. A po wszystkim można wrócić do jurty w samym ręczniku.
27.01.22 czwartek
Ostatni dzień naszej wyprawy, ale za to jaki! Husky Safari! Zaraz po śniadaniu idziemy przymierzać wielkie ocieplane spodnie i kurtki oraz śniegowce, które zakładamy na nasze ubrania. Zaprzęgi już w gotowości, psiaki szczekają wniebogłosy i rwą się do biegu, energia aż je rozpiera. Krótkie przeszkolenie i kiedy tylko ruszamy, zapada cisza. Siedzę na saniach, Ania powozi, w drodze powrotnej zamiana. Mkniemy najpierw przez las, potem po zamarzniętym jeziorze.
Po godzinie docieramy do obozowiska. Husky udają się na zasłużony odpoczynek. W jurcie na ognisku grzeje się dla nas kocioł wyśmienitej fiskesuppe z łososia. Jesteśmy w innym wymiarze. Po powrocie jeszcze nie mamy dość, mimo mrozu jest nam ciepło w tych mało twarzowych kombinezonach i decydujemy się szybko na przejażdżkę skuterami śnieżnymi po zamarzniętym jeziorze. Jest już ciemno, oszronione gałęzie drzew w blasku świateł skuterów skrzą się jak pokryte brokatem, nierealny widok.
Wieczorem nasza ostatnia wspólna kolacja w Kirunie w restauracji Spis. Zamawiam lekkiego burgera z renifera i moje ulubione w tej skutej lodem krainie lody z moroszką. Jedzenie jest tak pyszne, że biorę wizytówkę, by tu kiedyś wrócić. Niestety, dostaję szokującą informację, że restauracja wkrótce się zamknie, ponieważ spora część miasta przenosi się w inne miejsce, kilka kilometrów dalej. Jest to spowodowane obniżeniem się terenu nad największą na świecie podziemną kopalnią rudy żelaza. Wieczór w restauracji jest niezwykle przyjemny, ale w pewnym momencie Janusz zerka na aplikację z Aurorą i stwierdza, że właśnie jest idealny moment na zobaczenie zorzy. Pędzimy do naszego obozowiska, a tam zielone niebo już powoli zachodzi szarawymi obłokami. A przed sauną, w ręczniku i z telefonem Ania, która uwieczniła to wszystko na zdjęciach. Taka pożegnalna piękna Aurora Borealis w malowniczym miejscu, nad nasza jurtą, kolacja też mistrzowska, ach, te trudne wybory.
I tak nasza przygoda za kręgiem polarnym dobiega końca.
Fotografie: Anna Matlak
Marta Augustyn
Janusz Gałka – Milesaway Travel